Ogień tarciem drew, 2003 (księga)

Z thewoodcraft.org

1)2)Jaromír Wolf

OGIEŃ TARCIEM DREW

Dawno przedtem, nim człowiek
rozpoczął swoją niszczycielską
działalność, wobec której rości
sobie nazwę władcy przyrody,
prawdziwym władcą Ziemi było drzewo.

Akademik B. Němec

3)4)

JAROMÍR WOLF

OGIEŃ TARCIEM DREW

BIBLIOTECZKA WALDEN

5)

Jaromír Wolf

OGIEŃ TARCIEM DREW

Tytuł oryginału

Oheň třením dřev

(Rozdział książki pt. Malování podzimu)

Przełożył Milan Klimanek

Redakcja Radosław Ragan

Ilustracje Adam Pyjor

Projekt okładki Jan Dewetter

Zdjęcie na okładce P. Jasansky

Skład i łamanie Piotr Poznański

Niektóre szczegóły pisowni zachowano w formie odpowiadającej życzeniu tłumacza

Wydanie pierwsze

Katowice 2003

Wydała Biblioteczka Walden jako swoją 13. publikację

© Junak-svaz skautu a skautek ĆR, Tiskové a distribuční centrum, 2003
© for Polish translation by Milan Klimánek, 2003

Printed in Poland6)== KILKA SŁÓW O AUTORZE ==

Dr. Jaromír Wolf (1919-1990), leśne imię Vlk (Wilk), lekarz, alpinista, pisarz.

Od młodości był sportowcem i członkiem ruchu woodcrafterskiego. Z przyjaciółmi założył, działający do dziś, woodcrafterski szczep Wahpeton, w którym wspólnie uczyli się żyć na łonie nieokiełznanej przyrody, wzorując się na Indianach. Jego wielką miłością stały się góry, alpinistyka i turystyka wysokogórska. Jako lekarz uczestniczył w szeregu wysokogórskich ekspedycji na Kaukaz, Pamir, do Hindukuszu oraz w Himalaje.

Z tych podróży czerpał motywy do swoich książek „Řeka jménem Červánky” (Rzeka zwana Jutrzenką, 1974) i „Šivova velká noc” (Wielka noc Sziwy, 1976). Napisał teksty do kilku fotograficznych publikacji o wysokich górach świata. W latach 1970-1990 publikował wiele artykułów m.in. w czasopiśmie „Československý sport”. Do tej pory nie został wydany zbiór humorystycznych noweli pt. „Zpráva o činnosti klubu Osvěha” (Sprawozdanie z działalności klubu Osvěha). W ostatnich latach swojego życia brał czynny udział w akcjach ochrony przyrody w okolicach Pragi.

Entuzjasta przyrody i gór w nowy i odkrywczy sposób wskazuje na ścisłą współzależność człowieka i przyrody, zachęca do życia bliżej przyrody nieskalanej, a nie w zdegradowanym ekologicznie środowisku, tym samym przekonuje, że warto przeżywać swoje życie lepiej i radośniej.

Wyjątkowa staranność i poetyczność pióra Autora zdradza wybitnego obserwatora i psychologa oraz przede wszystkim mądrego człowieka, który potrafi widzieć piękno rzeczy w jej prostocie i naturze.

Przedstawiony tekst „Ogień tarciem drew” jest rozdziałem książki Autora pt. „Malování podzimu” (Malowanie jesieni), która została wydana pośmiertnie w 2000 roku.

Nie każdemu jest dane tworzyć wspaniałe dzieła, które inni podziwiają. Każdy jednak może takich dzieł szukać i znajdować w nich spokój i harmonię7)dla pociechy swojej duszy. Jedynym w swoim rodzaju artystą, nie do pokonania, jest przyroda. Przyroda, która potrafi wytworzyć tysiące form, kolorów, zapachów…

Udajmy się więc wspólnie z Jaromirem Wolfem w podróż po jesiennych lasach. Ów czeski Robinson swoim bogatym językiem przybliży nam własne przeżycia, czar jesiennej przyrody, samotnych wędrówek i leśnej mądrości.8)== OGIEŃ TARCIEM DREW ==

W tych dniach jesieni kobiety z indiańskiego szczepu Odżibuejów schodziły przez żółtawe światło klonów z Apalażskich Gór i zatrzymywały się na brzegach równin, zajęte obserwowaniem norników stepowych. Potem wyszukiwały ich gniazda między kamieniami wygładzonymi przez wiatr, z mysich nor wybierały szarpie włókien trawiastych roślin, słomek, rozkruszonych suchych liści brzozowych i to wszystko wkładały do kołczanów ze skórek sarnich. Gromadziły na okres zimowy łatwo palny materiał, który można było rozpalić hubką z miąższu żagwi ogniowej lub po prostu przykładając tlące się trociny, które powstawały przy tarciu drewien i które lekkim tchnieniem można bez trudu rozżarzyć. W ten sposób powstawał ogień. Obozowy strażnik ogniska rozniecał go, poruszając hubkę w powietrzu i dmuchając lub wkładając do kłębu z gniazda stepowych gryzoni oraz do wyschniętych kęp traw piórowych, czyli narduszka, nazywanego w Czechach Wąsami świętego Jana. Zręczne krążenie ramienia trzymającego dymiące kępki tworzyło w ciemności żarzący się obrys okręgu i zmieniało go w ogniste koło.

W ten sposób rozniecano ogniowy znak obozu i zaczynało się przesłanie rodu ludzkiego.


W dziennej krainie ogień jest niewidzialny, o ile nie wytwarza dymu. Dobry ogień nigdy jednak nie dymi nawet w trakcie rozpalania. Kiedy jednak nadchodzi wieczór, ogień cicho występuje ze zbliżających się brzegów nocy i czerwono lśni na stokach wzniesień, na brzegach rzecznych, odbija się w powierzchniach i świadczy o obecności człowieka i domostw. Kraina nocy żyje potem dla ognia, aż skoro świt ciemnoczerwone węgielki pobledną, zszarzeją i ogień zupełnie straci swoje światło w słońcu.9) Pierwsze, o co człowiek powinien się w dziczy zatroszczyć, to miejsce, gdzie ułoży się do snu. W miejscu suchym i ciepłym. Lecz w drugiej kolejności trzeba myśleć o tym, co się będzie jadło, a z tym wiąże się zdobywanie posiłku i jego przygotowanie – tu zaś ponownie dochodzimy do kwestii ognia. Ogień ma jednak prócz tego również inne, szczególne znaczenie w życiu człowieka, czy to w cywilizacji, czy to w lasach, bowiem jest przejawem i odwiecznym symbolem życia, oksydacji, która oznacza ciepło, światło, wymianę energii i wszystko, co życie powołuje do życia. To symbol bardzo odpowiedni, prosty, lecz wzniosły, żaden inny nie jest w stanie być równie obrazowy. Maszynka na propan-butan i lampa, maszynka benzynowa czy naftowa, elektryczna latarka, czy nawet ogrzewanie centralne – nie mogłyby stać się tak nośnym symbolem, gdyż wszystkim tym urządzeniom czegoś brakuje. Żar i zapach, ciepło i wdzięczność dla tego, kto ogień rozpala i kto go podtrzymuje. I dla tego, kto siedzi przy ognisku.


Znalazłem miejsce do nocnego wypoczynku. Z powodu jakiejś manii ulepszania i z nudy poprawiałem namiot, ponownie przymocowywałem w ziemi śledzie, lepiej porozpinałem płachty podwójnego dachu, bowiem bez niego biwakowanie w naszych stronach geograficznych uważam za akt odwagi. Nie znamy przecież dnia ani godziny, w której może nadejść radykalna zmiana pogody lub obfity deszcz. Życie w namiocie z pojedynczym dachem wkrótce może stać się kłopotliwe i ludzie przychodzący do dziczy z postanowieniami, z zachwytem do przyrody, nagle ją opuszczają, powracając do ciepła i suchości swoich stałych miejsc zamieszkania. Pod żerdki konstrukcji namiotowej podkładałem płaskie kamienie, aby nie grzęzły w trawie, przydaszek namiotu otwierałem w kierunku ogniska, aby ciepło przynoszone ciągiem powietrza od rzeki ku zboczu i mojemu ognisku wnikało do wnętrza mojej siedziby. Uporządkowałem ognisko i ze starej wojskowej namiotowej płachty z nadrukiem farb kryjących postawiłem daszek chroniący drewno. Czy to nie jest godne podziwu, gdy zużyte elementy wojskowego ekwipunku okazują się jeszcze przydatne do życia w dzikiej przyrodzie? Jest to związane ze stosowaniem tego sprzętu w specyficznych warunkach walk w dawniejszych czasach – walki te bowiem często omijały miasta i ludzkie osiedla i urządzano je niczym gry na wolnych przestrzeniach rozległej krainy. Ekwipunek żołnierza był do tego przystosowany i to jest przyczyna, dla której jest jeszcze stale poszukiwany przez tych, którzy wędrują do ostępów naszych gór, do porzeczy i bystrych nurtów rzeki Sazawy, do lasów w okolicach Křivoklátu rozciągających się na dalekim horyzoncie.10)

Siekiera to jedno z najstarszych i najznakomitszych narzędzi ludzkości. Dobrze osadzone ostrze na wiązowym czy jesionowym stylisku, wygiętym na kształt ludzkiego kręgosłupa, jest narzędziem jak najbardziej szlachetnym. Stanowi zmyślne połączenie drewna z metalem i korzysta z ukształtowania dźwigni, dzięki której dysponuje siłą, pewnością chwytu i uderzenia. Ścinanie drzew przy pomocy siekiery należy do pradawnych umiejętności człowieka, a czar i dostojność tej czynności nie zostały pomniejszone przez piły mechaniczne ani taśmowe czy piły kabłąkowe. Nad wzgórzem, porośniętym cisami, znalazłem susze grabowe, jesionowe i klonowe, które wycinałem i ściągałem przez całe dni ku obozowisku. Jest to ciężka praca, trzeba ją wykonywać przemyślnie, bowiem pnie ciągnięte przez padoły często, wymknąwszy się z rąk, zaczynają żyć własnym życiem i same zaczynają uciekać. Dlatego też nieodzowna jest przy tym zajęciu wzmożona uwaga, należy nadawać kierunek ślizgania się i spadania pni, być zawsze przygotowanym na porzucenie pnia i odskoczenie, gdyż szybkość jego staczania może stać się większa niż szybkość uciekającego przed nim człowieka.

Po przeciągnięciu przez kamienisty padół suchych, białych i szarych pni, piłowałem je na polana o długości przedramienia i dłoni. Taka długość jest najodpowiedniejsza do wszystkich gatunków stosów oraz do wszystkich rodzajów ognisk.

Łupanie drew wzbudza w człowieku osobliwą, twórczą rozkosz. Wypływa ona z doskonałego opanowania uderzenia ostrzem siekiery, która uderzy dokładnie tam, gdzie zamierzamy. W środek sęka lub sęczka lub w połowie odległości między dwoma sękami, które zaczynają znikać w masie drewna. W ten sposób polana podzieli się na dwie jednakowe pół walcowe części, które spadając z kloca i uderzając o pozostałe rozłupane drwa, wydadzą dźwięki i tony specyficzne dla swojego gatunku drewna i stopnia wyschnięcia. Niewyschnięte i surowe drewno wydaje dźwięk mroczny i głuchy, suche natomiast radosny i wysoki.

Pracę tę mogłem rozpocząć, kiedy miałem na to ochotę i kontynuować ją do chwili, kiedy zainteresował mnie lot ptaka, motyla lub spadającego liścia, który zmusił mnie do rozpoczęcia innej obserwacji. Do obserwowania szybowania jesiennego liścia.

11)

Zajmowałem się więc obserwowaniem różnorodności spadającego listowia, rozczesującego słoneczne promienie. Wyniki tejże obserwacji nie będą miały wpływu na wzrost masy drzewnej, mimo że sposób spadania poszczególnych liści ma swoje prawa, tkwiące już w charakterze drzew. W pierwszej kolejności należy ustalić, że listowia nie obowiązuje twierdzenie Newtona o swobodnym spadaniu. Raczej twierdzenie o pięknie poruszania się w powietrzu oraz o jego przemijaniu.

Ślizgowy lot nieparzystopierzastych liści jesionu może wzbudzić podziw. Zawsze odbywa się w ten sam sposób – nieparzystym przykwiatowym liściem do przodu, mimo że ogonek liścia działa jako punkt ciężkości i ster skrzydeł, śmigiełka orzeszków grabowych, niczym powoli lądujący śmigłowiec, wkręcają się w warstwy powietrza, które - jak wiadomo - gęstnieją w kierunku ziemi. Jednak przy choćby najmniejszym powiewie te nieparzystopierzaste liście jesionu wpadają w wir, z którego nie ma już powrotu ni wymanewrowania. Niektóre kapryśne orzeszki grabów zlatują śmigłowym ruchem ku ziemi nie pojedynczo, lecz w grupowym locie, chwilkę trzymając się wspólnie niczym desantowcy trzymający się ręka w rękę. Rozważałem, kto mógł wpaść na pomysł, aby szybować w kierunku ziemi w grupach o kształcie gwiazdy. Czy byli to spadochroniarze, czy też pływaczki w basenie podczas pływania figurowego? Jednak wynalazek grupowych lotów niewątpliwie jest zasługą cichych grabowych płodów późnej, lśniącej jesieni.

Jest jednak możliwe, że ów grupowy lot spadochroniarzy oraz orzeszków grabowych został podpatrzony u nasion kozibrodu czy dmuchawca i trudno powiedzieć, kto z nich pierwszy przeżył to podniosłe uczucie – podniosłe choć wzbudzone zlatywaniem, nie zaś wznoszeniem – opadania na cichą powierzchnię planety Ziemia w nastroju wspaniałej wolności jasnego września.

Nieustanne spadanie rozczochranych płodów, ślizgowy lot z jednej strony na drugą liści jaworowych i ich krążenie wokół własnego ogonka, przeniesione przez siatkówkę do najgłębszych zakamarków duszy, sprawiało wrażenie efektu stroboskopowego. Działało to trochę jak hipnoza. Bardzo długo przyglądałem się temu abstrakcyjnemu kinematografowi, aż zostałem obudzony twardym uderzeniem żołędzia, który wylądował na moim czole; byłem wdzięczny, że znajduję się w szerokości geograficznej środkowych Czech i że to nie był orzech kokosowy. Kiedy indziej przerwałem rąbanie drewna i obserwowałem zbocze, które było naprzeciw, za rzeką, kędzierzawe od liściastych drzew. Podpatrywałem, jak drzewa oddają się wiatrowi. Podczas gdy pień drzewa tkwi mocno w kamienistej ziemi, coraz dalej w kierunku brzegów koron gałęzie i gałązki są bardziej giętkie i dzięki temu mogą się pieścić z wiatrem,12)13)słońcem, deszczem i obracać swoje listowie. To frapujące, bowiem drzewa pokazują jaśniejszy spód liści, jakby podkasywały spódnice, a wiatr głaszcze i pieści ich kolana. Przy tym te najmłodsze gałązki, utrzymujące tegoroczne, pierwsze liście, były najbardziej śmiałe jeśli chodzi o giętkość. Nie chodzi tu jednak o cnotliwość obyczajów. To wszystko jest niewinnym wianiem wiatru, którego sensem jest roznoszenie ponadnormatywnych zapasów molekuł tlenu, które liście i drzewa wypuszczają ze swoich tkanek jak bąbelki. Dlatego wiatr wiejący sponad lasów pełny jest tlenu. To stwierdzenie nie jest może zgodne z regułą rozprężliwości gazów, ale możemy tak myśleć, choć już na Saharze tak myśleć nie możemy, ponieważ nie rosną tam lipy ani dęby i jawory. Oprócz tego powietrze w tej części naszej Ziemi zawiera tyle tlenu, ile w dorzeczu naszej rzeki, nad którą czyniłem ową obserwację.

Miałem w dziczy trzy siekiery. Pierwsza była drwalska typu hudsonowskiego z łupliwym ostrzem. Tą siekierą można ścinać drzewa, obcinać pnie i wydłubywać klin po tej stronie drzewa, na którą chcemy go położyć. Jest to wspaniały rodzaj siekiery, używany przez wszystkich mężczyzn nad brzegami rzeki Hudson, Leny i Jeniseju. Miałem jeszcze siekierę czeską z prostym jesionowym styliskiem. Siekiera ta dobra jest do karczowania pni i nie zaszkodzi jej, gdy czasem tępo zadzwoni o ukryty kamień. Jest przydatna do pracy w czeskich lasach i zwykle jej ostrze leczy pilnik. Łupała w sposób niezawodny kloce dębowe i sosnowe, które bywają często przerośnięte czerwonymi sękami, zwłaszcza jeśli owa siekiera została dobrze ukierunkowana i podniesiona wyprostowanymi ramionami, przy czym lewa ręka przy uderzeniu zjeżdża po gładkim, prostym stylisku do prawicy, by droga ostrza była jak najdłuższa, a siła uderzenia jak największa. Do tej pracy zakładałem stare rękawice ze skóry jeleniej, bowiem skóra moich dłoni nie była dość twarda i gładka. Niekiedy jednak starczyło samo uderzenie metalu, bez siły uderzeniowej ramion, i buk, jak również wiąz, od razu się rozszczepiał. Nie zdarzało się to w przypadku jodły, która stawiała opór przebiegiem swoich włókien.

Miałem do tego jeszcze siekierkę ze styliskiem z klonu polnego, czyli z paklonu, do łupania i ciosania świerkowych drzazg, chociaż doświadczony drwal na brzegach Wielkiego Jeziora Niewolniczego zawsze daje sobie radę z jedną siekierą. Była to mała siekierka, prawie jak kuchenna, którą nasze babki używały do łupania drzazg na podpałkę czy na łuczywo do oświetlania pomieszczenia wieczorami.14) Wiedza o drzewach, o ich właściwościach, ich łupliwości i zawartości olejków eterycznych umożliwiała mi rozniecanie ognia w czasie każdej pogody, nawet w czasie dżdżystych dni. Nasze babki zwykle rozłupywały sosnowe łuczywo przy kuchennym piecu, ja jednak nigdy nie rozłupywałem drewna w namiotowym przydaszku. Mówi się o tym jak o złej wróżbie, która niesie nieszczęścia. Lecz przyczyna jest inna i bardziej prozaiczna – rozmach siekiery często przecinał swoim ostrzem skórę pokrywającą indiański namiot.

Gromadziłem drewno z suszu wszystkich drzew, które rosły w dolinie i na jej stokach. Drewno miękkie, twarde i najbardziej sztywne, łatwo łupliwy jesion i buk i dalej pieńki sosnowe, zbite, włókniste węzły, z którymi trzeba się natrudzić, nim rozłupią się i wytworzą żywiczny zapach. Świerk i jodłę ich drewno z długimi włóknami, które się w ogniu naprężają i pękają. Jeśli porąbane polana kładziemy rozłupaną stroną do płomieni, trzaskanie kieruje się do wnętrza ogniska, a nie na zewnątrz, można zatem siadać blisko świerkowego czy jodłowego stosu.

Mówimy tutaj o spalaniu, zauważmy przy tym dziwną przyjaźń drzew i ognia. Jest to specyficzna, wyjątkowa relacja i jeśli ją zrozumiemy, posiądziemy wymarzoną mądrość człowieka i jego przyjaźni do przyrody. Drzewa bowiem poddają się ogniowi wtedy, gdy już przeniosły się do swojej zielonej wieczności, gdzie stale szumią deszcze i słoneczny wiatr stroszy ich listowie. W inny sposób ogień i drzewo przyjaźni nigdy nie zawrą, a widok spalonego lasu jest jednym z najbardziej rozpaczliwych widoków naszej planety. Brzoza, buk, dąb, wiąz i jawor palą się każdy swoim własnym płomieniem i zostają zapomniane, zmieniając się w popiół, który może być rozwiany delikatnym oddechem we wszystkie strony świata. To zawdzięczają drzewa ogniowi i chyba nie zależy im na tym, aby ludzie budowali im nagrobki i piętrzyli mogiły nad ich popiołem. Ani żadne pomniki, chociaż drzewa na to niewątpliwie zasługują. Tutaj stał dąb, pod którym wypoczywał Jan Żiżka i lipa, spod której Przemysł Oracz został powołany na Wyszehrad i sosna, pod którą poeta Karel Hynek Macha po raz pierwszy zobaczył swoje jezioro. Drzewom nie zależy na pomnikach, bowiem one same są monumentami. A drewno ich pali się najlepszy jest jesion, mówi się o nim, że ogrzewa lepiej niż dąb, który na początku palenia wydziela kwaśny dym. Czułem się urzeczony komfortem odpoczywania przy ognisku, w którym płonęły spokojnym, gorącym płomieniem, bez dymu i trzaskania, żarzące się do białości, regularne ćwierci jesionowych polan. Polana te zmieniały się i rozpadały w popiół o wspaniałym kolorze gołębiej szarości.15)Pomyślałem, ile drewna w każdej chwili musi rozpadać się w lasach w brązową hubkę i w końcu w czarne próchno, w zapach próchna i znów w promienie życia.

Przebywanie chłodną nocą przy ognisku jest przyjemniejsze niż pobyt w namiocie.

Wieczorem urządziłem więc na solidnej podstawie dobrze przepalonego ogniska w kształcie pagody, ognisko wartownicze. Jest małe, daje mało światła i mało dymu. Pali się długo, zużywa mało drewna i jest łatwe w obsłudze. Proste i długie jesionowe polanka ułożyłem w kształt gwiazdy, jedne końce znajdowały się w ogniu, drugie na zewnątrz. Polanka dla wygody położyłem na cienkich gałęziach, abym je mógł po pewnym czasie bez trudu podsuwać do ognia. Polanka były z jesionu, jego drewno nie trzaskało w ogniu i nie strzelało rozżarzonymi skrami. Płomienie z polanek łączyły się w długi, zwężający się płomienny język, który oblizywał ciemność, a po nim wspinała się wyżej i wyżej, wewnątrz niebieska, zielonopomarańczowa i złota strzała. Nad tym najwyższym wierzchołkiem płomienia wiła się długa, prosta linia dymu o tej najbardziej delikatnej gołębiej szarości, przechodzącej w kolor jasnoniebieski i ta linia kierująca się we Wszechświat była naprawdę prosta jak linijka.

Mówi się, że ogień płonie. Słowo – płonąć – nie oddaje jednak trafnie nieskończonej przemiany światła i kolorów, kształtu płomieni i cieni, dymu, pary i gazów uchodzących z rozgrzanego kikuta polana jak z nadciśnieniowej maszynki i mówiących huczącym, nieświecącym płomieniem. Płonięcie ognia jest ekranem ze wszystkich kolorowych ekranów najdoskonalszym, człowiek siedzący przy ognisku nigdy nie zasypia i może na tym ekranie zobaczyć cały świat, całą jego duszę i swoją duszę własną. Płomienie grabu są wewnątrz niebieskie, klonu żółte, a jesionu, kiedy jest rozżarzony, prawie białe, dębu niebieskozielone, buku sinawozielone, pomarańczowe sosny, złotożółte świerku, złotobrązowe jaworu. A w ciągu spalania oraz oksydacji płomienie nabierają koloru białego i w końcu białoniebieskiego, aż popiół staje się biały jak wata i utrzymuje kształt drewna i polana. W ten sposób ów ogniowy ekran telewizyjny wyzwala prócz kolorów, ruchu i dźwięku również nieskończoną siłę wyobraźni i nieskończoną ilość programów, można przed nim siedzieć kiedykolwiek i obserwować niepowtarzalną grę ognia.


Każdy człowiek w ciągu swojego życia powinien wykonać coś, co pozostanie po nim tutaj, na Ziemi, jako świadectwo. Sformułować teorię pola czy przynajmniej odkryć gwiazdę. Czy zaorać kawał ziemi, zasiać i pozbierać zboże oraz upiec z niego bochen chleba. Albo zbudować schronienie, do którego można16)się schronić przed niepogodą, deszczem i mrozem, przed słoneczną spiekotą i przed nieprzychylnością świata. Dlatego każdy dąży do tego, by odcisnąć własny ślad na powierzchni planety. Jednak w pewnej mierze dziwne jest nasze postępowanie. Najpierw odgradzamy się drucianym płotem, który u góry wykończony jest kolcami, a gdyby tylko nie obecny kryzys energetyczny, byłby również podłączony do prądu. Potem zaczyna się okopywanie. Wygarnia się ziemię i buduje się okopy dla klęczącego strzelca, potem dla stojącego strzelca, przywozi się cement, szuter i piasek i w urokliwej krainie naszej Ziemi wybudowany zostaje bunkier, o którym jego budowniczy sądzi, że może przetrwać grozę wojny. Betonowy fundament zostanie potem zamaskowany tak, że zostaje na nim zbudowana chata, zalesiacki zrąb, letnia rezydencja czy kioskowa architektura i maskowanie zakończy się marchwią, kalarepą, sadzonkami truskawek, agrestem i porzeczką. Poczucie uwięzienia żywej istoty w klatce zostanie stłumione przez produkcję małorolną i można się tylko zastanawiać nad tym, czy właścicielowi klatki nie jest smutno. Chętnie bowiem przyłącza się do całej kolonii innych klatek, w których również żyją hodowcy kapusty warzywnej, lubczyku i zasmuconych kwiatów astrów i georginii. W ten sposób budowniczowie drucianych przeszkód i bunkrów przekonują las i samych siebie o zupełnie pokojowych zamiarach ich działania.

Mimo, że świadomie omijałem na obrębie lasów owych kolonizatorów, niekiedy w drodze do Hostokryjów niechcący zbłądziłem do labiryntu ich chat i płotów, z których udawało mi się wyjść tylko z najwyższym wysiłkiem. Śledzony bywałem przy tym złymi spojrzeniami olbrzymich gipsowych muchomorów, jak też wrogimi oczyma równie gipsowych krasnali okrytych kapturami, na których wierzchołkach chętnie siaduje pliszka (Motacilla alba).

Wiele osób mozoli się w taki sposób na przydzielonych skrawkach ziemi, która nie nadaje się do eksploatowania przez masową produkcję agrarną. I nie przeszkadza im, że na nich przedtem rozkwitała trawa Panny Marii, czyli miodunka, pachniała macierzanka. Kosili i trzebili miodunkę, dziewannę, jastrzębiec, nawłoć, starzec i wrotycz, zmieniali ziemię leżącą odłogiem na ogrody Semiramidy, chociaż pewnie nie domyślali się, iż wrotycz ma wzniosłe imię Chrysanthemum tanacetum.

Kiedy rozmawiałem z osadnikami z tymi niewątpliwie nienagannymi i pracowitymi ludźmi o ich płotach, odpędzając ich szalone psy, ci odrzucali jakiekolwiek podejrzenia o złą wolę z ich strony i twierdzili, że ich postępowanie podobne jest do rozniecania ognia przez tarcie drew. Naturalnie – w branży rolnictwa, ogrodnictwa i warzywnictwa. Chcąc nie chcąc, zmuszony byłem zgodzić się, jednak w naszych działaniach była widoczna różnica. Kiedy pewnego dnia odejdę z dziczy do cywilizacji, miejsce po moim ognisku zostanie zakryte darnią wyciętą uprzednio z miejsca na ognisko, a na moim obozowisku wzejdzie trawa po jesiennych deszczach.17)Podczas gdy chaty i letnie rezydencje osadników przetrwają wiek i zostaną trwałym znakiem krainy.

Dlatego też jest bardziej zrozumiałe, że niektórzy ludzie wolą rozbić namiot i rozniecić ogień, na którym można przygotować jedzenie dla dzieci, chociażby jedynie obsmażane kiełbaski.

Rozbiłem zatem namiot i postanowiłem, że wzniecę ogień, pocierając drwa.


W tym samym czasie, kiedy kobiety ze szczepu Odżibuejów schodziły z Apalażskich Gór na brzeg równin, aby nazbierać mysich gniazd, wojownicy tego szczepu wałkonili się lub splatali cięciwy na zimowe łowy. Brzydziłem się szperania w norach leśnych norników i myszy, wybierania szarpi z gniazd i w ogóle byłem zniechęcony myślą, że miałbym zanurzać ręce aż pod brzegi rzeczne podziurawione norami piżmaków. One bowiem wciągają do swych wilgotnych, gliniastych nor kłącze tataraku i odpadki, które przyniosła rzeka. Nie czuły wstrętu ani do tub z PCV, które znalazły w mulistych brzegach, widziałem nawet piżmaka, owe miłe zwierzątko ze wspaniałym futrem, w czasie gdy ostrzył sobie żółtawe siekacze na twardym opakowaniu po oleju smarowym, nie trapiąc się zupełnie techniczną i biologiczną niestosownością swego zachowania.

Ja również wiedziałem o tym, że zupełnie odzwyczailiśmy się od rozniecania ognia w taki sposób. Zamiast tego naciskamy palcami odpowiednie przyciski, klawisze i włączniki, wystarczy bowiem jedno naciśnięcie i spójrz: Niech się stanie światłość i człowiek czuje się jak Bóg dnia pierwszego. Później przyzwyczaja się do tego i przyciski już nie powodują u niego jakiejkolwiek ekscytacji. Aż pewnego wieczoru przyciśnie inny włącznik, napręży przy tym inne mięśnie, zmuszony jest uruchomić pracę mięśni przedramienia, dzięki którym zgina palce, już nie wysila się, aby powstać i patrz: Niech się stanie dźwięk, obraz, szum i dal, niech się stanie piękno i zło, morderstwo i bandytyzm (te bywają oznaczone czerwonym kółkiem w rogu ekranu), niech będzie gra, wzruszenie i muzyka sfer.

To wszystko jest bardziej rozumne i szybsze niż szukanie lipy sercowatej, kamienia w łożysku rzeki na tulejkę i żagwi ogniowej na pniach buków. Niż realizowanie w pocie czoła prawa zachowania energii, która z pożywienia przechodzi w pracę mięśni i z tarcia drew w ciepło, w węgielki lipowych trocinek, które tlą się i z których wybuchnie żar ognia. Przy tym ogrzeje się również ten, kto w taki archaiczny sposób roznieca ogień – o tym mówią oba twierdzenia termodynamiczne, chociaż nie zaliczają w bilans energii radości18)w sercu. Liście lipy sercowatej również mają kształt serca, a drzewo nosi nazwę Tilia cordata, co znaczy w języku naukowym – sercowata – od słowa serce.

Udałem się więc do lasów, aby zdobyć ogień. Przygody, jaką przeżywałem w tamtych dniach, chyba już nigdy więcej nie przeżyję. Było to wzruszające, mimo że powracałem do swojego obozowiska i ogień, na którym przygotowywałem moją kolację, rozniecałem przez zwykłe potarcie zapałki o boczną ściankę pudełka zapałek pokrytą czerwonym fosforem. Lub tylko rozdmuchiwałem żarzący się popiół, z którego wznosiła się smużka dymu, bowiem ogień nigdy nie wygasał zupełnie. Kiedy powracałem z lipowym drewnem i z ogniową żagwią z dalekich wypraw doliną Angerbachowskiego Strumienia, było dla mnie niezwykle ujmującym uczuciem poczuć za ostatnim zakrętem zapach tejże smużki dymu. Tak było zwykle przy sprzyjających warunkach, gdy o schyłku dnia wznosiło się jeszcze ciepłe powietrze z szerokiej doliny rzeki do głębokiego wąwozu i wypychało jego chłód pod prąd strumienia.


Pozostawałem jednak w dolinie Angerbachowskiego Strumienia, aby móc z niej patrzyć na migocący blask powierzchni rzecznej. Siadywałem przy modrych toniach strumienia i przez jesienne listowie klonów i osik – liście spadały z tegorocznych gałązek, bezszelestnie szybowały na przybrzeżne nawarstwienia żwiru i lądowały na falkach wodnych – przez ową złotą i fioletową świetlną zasłonę obserwowałem jaskrawy blask rzeki, na którą słońce padało pod kątem odpowiadającym w tym czasie naszemu położeniu geograficznemu. Były to chwile marnowane w ciszy, nie ruszało mnie jednak sumienie, ani nie uświadamiałem sobie tegoż marnowania.

Przygotowanie drewna zabierało mi cały mój dzień – od śniadania aż do pory przedwieczornej, kiedy zmęczony pracą na leśnych stokach zmywałem pot, ślady ziemi i żywicy w wieczornej wodzie rzeki Mży. Kiedy o tym rodzaju spędzania wolnego czasu opowiadałem moim przyjaciołom, ci zarzucali, że można by czas spędzać w bardziej stosowny sposób, zaopatrzywszy się w mechaniczną piłę którejś ze słynnych szwedzkich marek. Były to jednak daremne namowy, ponieważ moje działanie w Dolinie Angerbachowskiej uważałem za najlepszy sposób korzystania ze swojego prawidłowo uzgodnionego z pracodawcą urlopu i ze swojego wolnego czasu. Nie wdychałem spalin materiałów pędnych, nie troszczyłem się o ich zakup, nie słuchałem jęczącego dźwięku silnika dwusuwowego. Upatrzyłem sobie któryś przewrócony jesion lub jodłę i piłowałem drzewo w ten sposób, aby ciężar powstałych części otwierał cięcie. Wdychałem wilgotne powietrze doliny,19)gorzki zapach trocin i słuchałem szemrania strumienia, poszczególnych ptasich głosów i widziałem chwiejny upadek listowia spadającego w modry zmierzch. Bywało, że w wyniku takiego mojego postępowania, kiedy często wypoczywałem, trzymając w ręce siekierę opartą o drzewo, zdobywałem w ciągu całego dnia dla mojego obozu tylko tyle opału, ile spalałem w dniach deszczowych i chłodnych. Nie pracowałem więc nawet według sposobu owadów, które gromadzą miód na okres zimowy. Moje postępowanie było na wskroś nieprzezorne i przyznaję, że z ekonomiką chłodnej strefy naszego klimatu nie miało nic wspólnego. Mimo to byłem przekonany, iż moje postępowanie było tym najstosowniejszym, jakie tylko mogłem wybrać.

Nie spotykało mnie jednak poczucie przygnębienia, które jest zwykle cierpieniem ludzi powierzających troski i opiekę nad domostwem technice, pompom, czujnikom, manometrom i automatycznej regulacji temperatury pokojowej, ustawianej precyzyjnym regulatorem według stopni. Przebudzają się oni w nocy pełni trwogi, czy wszystko doskonale funkcjonuje i dla pewności udają się w nocnym stroju, ze strachu zwilżonym potem, do piwnicy swego domu, gdzie jak w świątyni usytuowany jest agregat grzewczy, aby skontrolować współdziałanie cyfr i palników oraz poziom opału.


Powaloną wiatrem i doskonale wyschniętą lipę znalazłem tam, gdzie leśno-stepowe stoki, wysoko nad północnym brzegiem strumienia – a więc nad brzegiem zwróconym do słońca - zmieniają się w buczyny, gaje jesionów i lip. Odrąbałem kawał pieńka i przyniosłem do obozu. Oderżnąłem piłą polanko i potem było dla mnie prawdziwą frajdą odłupać z jego środka deseczkę i wygładzić ją ostrzem siekiery. W tym celu ostrzyłem siekierę na płaskim kawałku łupku, który jest w swojej naturze tłusty. Kiedy łupek zostanie zwilżony śliną, stanowi osełkę, na której można naostrzyć siekierę do tego stopnia, że będzie ciąć jak brzytwa. Zresztą o kanadyjskich drwalach do dziś krąży legenda, że golili się siekierą mimo że jest ciężkim narzędziem ręcznym – można było nią pracować delikatnie jak nożem, dłutem czy heblem, kiedy siekierę chwytałem przy jej metalowym punkcie ciężkości. Dlatego mogłem z lipy wyciosać świder – podłużny kawał drewna, delikatnie go obrobić do kształtu ośmiościennego graniastosłupa i jeszcze go na końcach zaostrzyć na kształt grotu, by dobrze ruszał się w łożyskach lipowej deseczki i kamienia.

Ów kamień nazywa się tulejką i kiedyś to słowo znaczyło tyle co panewka, w której kręcił się czop drzwiowy. To ważne narzędzie przy20)rozniecaniu ognia. Tulejka przytrzymuje świder w pozycji pionowej, dzięki czemu delikatnym naciskiem na tulejkę, świdruje się zwęglone trocinki z lipowej deseczki, w której świder obraca się w wyżłobionym karbie.

Przybrzeżne nawarstwienia żwiru są w rzekach rodzajem mozaiki, którą można podziwiać bez ograniczeń. Znajdziesz tam modry kamień, szary, pręgowany kamień lub kawałek cegły wygładzonej przez piasek i prądy wodne. To wszystko są stosowne odkrycia dla oczu i słońca, chwilami je obserwujesz, potem znalezioną skałkę rzucasz do rzeki i szukasz nowego kamienia. W takim trybie ta gra kontynuowana jest w toku słonecznych dni, ponieważ kiedy pada deszcz, mozaika zmywa się, aby znów zabłysnąć, gdy przyjdzie jasny dzień.

Przewędrowałem boso żwirowe nawarstwienia brzegów strumienia i rzeki, długo, przedługo szukałem dobrego kamienia, który wygodnie leżałby w dłoni i który byłby na odwrotnej stronie wyposażony przez przyrodę i grę geologicznych sił, najprawdopodobniej w prehistorii, w naturalne zagłębienie czy rozcięcie. Obserwowałem, jak w rzecznym prądzie ocierają się o siebie kamień o kamień i jak ścierają się nawzajem do przepięknych kolorowych, gładkich kształtów, pstrokatych i żyłkowanych, czarnych i brązowych, żółtych i ochrowych i znów zielonkawych i białych, zależnie od tego, z której części gór przyniosła je rzeka i skąd przytoczył je Strumień Angerbachowski. Między tymi kamieniami znajdowałem również wygładzone odłamki dzbanków i garnków, wyrzuconych przez gospodynie na górnych odcinkach biegu rzeki. Naturalnie, nie mogły one posłużyć do moich celów, ale brałem je do rąk, rozmyślając, kto się nimi posługiwał, kto je wytoczył na garncarskim kole, kto je wymalował i wypalił, w której gospodzie pito z nich piwo, czy je rozbijano.

W końcu podniosłem z rzecznego łożyska kamień o zadziwiającym niebieskim kolorze i równie ciekawym kształcie, z zagłębieniem w środku - idealnym dla świdra. Zagłębienie poszerzyłem kilkoma uderzeniami krzemieniem i wydmuchałem powstały proch skalny, najprawdopodobniej pochodzenia gnejsowego z Szumawy lub z łupku mikowego ze Sławkowskiego Lasu. Byłem szczęśliwy z powodu tego odkrycia, niosłem kamień do obozu, ciągle go głaszcząc dłonią, do której był tak doskonale ukształtowany.

I znów wybierałem się na stoki przybrzeżnych gór. Na powalonych pniach obumarłych buków znajdowałem całe kolonie żagwi ogniowej. Żagiew była odłamywana z drzewa, rozerżnięta i jej aksamitnie brązowy rdzeń był rozklepywany na cienkie płatki, delikatne jak sarnia skóra. Dawała człowiekowi hubkę tlącą się od iskierek wykrzesanych krzemiennym krzesiwem.

W tajemniczym świecie grzybów żagiew ogniowa zajmuje uprzywilejowane miejsce. Włada całym grzybowym narodem, patrząc na niego z wysokości srebrzystych bukowych pni, a władza jej trwa na wieki. Jest najbardziej tajemniczym grzybem. Chyba dlatego, że ukrywa się w niej21)ogień. Buczyny, w których pniach żagiew siedzi jak gniazdo jaskółcze, są również pogrążone w myślach i rozważają o ostatecznych sprawach drzew. Siadywałem w żagwiowych buczynach i chociaż nachodziła mnie ochota, by postrącać kijem wszystkie te przyrośnięte pasożyty, nie robiłem tego i przysłuchiwałem się ich cichemu, bezlitosnemu życiu. A buki, również ciche, godziły się z zapowiedzią śmierci, która przychodziła po wielu latach.

Uważałem, że do tarcia drzew nadaje się miękkie drewno topoli i osik, jednak nigdy nie udało mi się przy ich użyciu rozniecić ognia. Węgielki z trocinek tych drzew nie chciały za żadną cenę tlić się. Ich włókna są za długie i trociny były w związku z tym zbyt grube. Trociny z drzewa lipowego stanowią natomiast najlepszą podstawę dla pomyślnego rozniecenia ognia, przy czym zapach lipowego dymu przypomina zapach kadzidła i pasieki. Dlatego też figurę Matki Boskiej rzeźbiono zawsze z lipy, nigdy zaś z innego drewna.

Odkryłem wśród ostępów gaj osikowy - to zastanawiające, że kiedyś jakiś leśniczy posadził osiki w tym oddalonym miejscu, w samej głębi lasów. Były niewątpliwie posadzone ludzką ręką, bowiem gaj miał dokładny, prostokątny kształt. Oprócz osik, które rosły w rzadko występującej monokulturze, na zachodniej stronie gaju były również graby, lipy i brzozy. To prawdziwie podniosłe uczucie, kiedy wstąpi się nagle pod sklepienie koron lip i osik. Co motywowało leśniczych w przeszłości, gdy sadzili owe liściaste drzewa, których drewno jest miękkie i kruche, a pod ich korą znajduje się obfite łyko? Chyba właśnie zalety łyka, którym ludzie w ogródkach podwiązali róże do tyczek, a na nie zakładali jeszcze kule ze szkła opalowego, które lśniło złotą zielenią skrzydłowych pochewek złotawca. Chyba kusiło ich łyko, z którego nasi przodkowie pletli trzewiki i którym sadownik obwiązuje zrazy na owocowych szczepach. A może drewno, które po zwęgleniu w mielerzach dobre jest jako węgiel dla grafików i świetnie współpracuje z ręką malarza szkicującego kontury wyobrażeń. Osiki w tym gaju szumiały dzięki ogonkom liściowym, które są wąskie i spłaszczone w płaszczyźnie prostopadłej na płaszczyznę blaszki liścia. Nawet najdelikatniejszy wiaterek czy powiew i podmuch poruszają listowiem z jednej strony na drugą dzięki tej prostej własności kształtów. Do tego jeszcze nawzajem trą o siebie, o powietrze krążące między nimi i wydają smutny, żałosny i trochę też sentymentalny szelest. Taki dźwięk wydaje również topola, ale jej ogonki liściowe są mniej spłaszczone i dźwięk szelestu jest przez to bardziej twardy i szorstki.22) Nic nie dorównuje szelestowi osik, ich szum w ciągu letnich dni brzmi jak huragan rozpaczy i żalu za utraconą czułością. Zależnie od tego, czy na firmamencie znajdują się chmury, czy świeci słońce, smutek z rozpaczy i czułości tkwi w tym cichym szeleście, który przypomina wieczność i śmierć.

Przyszła mi na myśl stara legenda o przyczynie bezustannego dygotania osikowego listowia, mimo że w lesie może trwać cisza i milczenie wiatru. Według niej, kiedy źli ludzie szukali drzewa na krzyż Męki Pańskiej i chodzili po puszczy, żadne z drzew, żadnego z gatunków, nie chciało być wybrane. Wracali już z lasów, gdy napotkali jedno drzewo, które na ich widok nie zadrżało ze strachu. Była to osika. Zatem zrąbali ją, zrobili z niej krzyż i ukrzyżowali na nim Zbawiciela Świata. Odtąd wszystkie osiki dygocą. A pokuta osiki skończyć się ma w dzień sądu dla wszystkich drzew, kiedy Pan powie: Nie drżyj więcej, twoje drzewo stało się dziś dla świata symbolem Miłosierdzia i to, co było czynem nienawiści, głosi dziś moją miłość! – tyle legenda.

Pierwsze, co mnie wśród szelestu liści w owym gaju spotkało, były lampiony muchomorów. Świeciły biało nakrapianą czerwienią pomiędzy żółtym listowiem brzóz, w liściu traw i między usychającymi łodygami i kwiatami dziurawca. Rozświetlały one okolicę dwójkami i czwórkami swoich jeszcze niedorozwiniętych kapeluszy, jak i szeroko rozłożonymi, ziejącymi liśćmi zarodnikowymi.

Jedna z reguł zwyczaju zbierania grzybów mówi, że tam gdzie rosną czerwone muchomory, rosną również szlachetne borowiki – prawdziwki. Na brzegach gaju rosły jednak muchomory sromotnikowe z zielonymi kapeluszami, których zieleń fosforyzowała trucizną. A w głębi gaju, tam dokąd ledwo przenikną promienie popołudniowego słońca, na brązowoczarnym podłożu zetlałego osikowego listowia, rósł koźlarz czerwony, król czeskich lasów.

Bywa tak, że człowiek kroczy w zadumie w samotni lasu i nagle czuje, że ktoś na niego patrzy. Zatrzymuje się, boi się obejrzeć za siebie i wtem zauważa leśnego ducha, obraca się i za plecami widzi następnego dziwoludka, z lewej i z prawej mniejszy, większy, prawie że podnoszący osikowy liść, a wszystkie patrzą podstępnie na ujętego.

Jeniec prawie w ogóle nie oddycha i ostrożnie, aby na któregoś z tych dziwolągów nie nadepnąć, przykuca i jednego po drugim wydłubuje z żyznej ziemi, z trawy i ze spróchniałego drzewa. Oczyszcza karzełki i wkłada do23)koszyka. Lub ostrożnie i cicho odchodzi kawałeczek i zostawia całe zdarzenie, by je powtórzyć, nadchodząc z innej strony świata, kiedy to niektóre z leśnych duszków będą ukryte, niewidoczne z nowej strefy obserwowania czy przyłapane o wiele wcześniej niż za pierwszym razem. Szukanie i znajdowanie jest przygodą odkryć, a radość i przyjemność z takiego postępowania nie tkwi w poszukiwaniu pożywienia. Jest zawarta tylko w marzeniu, nadziei i w końcu w zaskoczeniu, które jest krótsze niż okamgnienie i mija niezwykle szybko – już po chwili wszystko przestaje być wspaniałą, dopiero co odkrytą rzeczywistością.

Oznakowałem miejsca tych przygód zielonymi gałązkami, znakami z szyszek, kamieni i liści, które zawieszałem na suchych gałązkach i rozgałęzieniach konarów, abym za kilka dni mógł znów oddać się wzruszeniu towarzyszącemu oglądaniu grzybów. Ceglastemu kapeluszowi koźlarza osikowego, czarnobrązowemu koźlarzowi grabowemu i prawdziwkowi świerkowemu, jego kolorowi kapelusza, nic nie dorównuje. Jednak nigdy nie znalazłem tych oznakowanych miejsc, kamienne znaki rozrzucił ktoś nieznajomy, gałązki i szyszki poruszyły wiewiórki, a ja najczęściej błądziłem i nigdy nie dotarłem do miejsc, gdzie działy się owe cuda.

Brakowało mi tylko kory brzozowej i rzemyczka, który posłużyłby jako cięciwa łuku. Obwinięty dookoła świdra powoduje jego obrotowy ruch w przeciwne kierunki bez niego każda próba rozniecania ognia jest niemożliwa. Można wprawdzie obracać świdrem, trzymając go w naprężonych dłoniach, jednak obroty przy pomocy łuku – który reprezentuje tutaj pierwszy kroczek mechanizacji – jest dla człowieka niewprawionego wygodniejszy. Rzemyczek jest więc podstawowym źródłem ruchu, a jego zdobycie w dziczy okazało się całkowicie niemożliwe. Wydrążyć jamę, zamaskować gałęziami i złowić tak jelenia lub zabić nożem myśliwskim i siekierą dzika schwytanego w sidła, z grzbietów tych zwierząt wyciąć pasek skóry, moczyć go w bagnie rzecznym, w garbniku mokradeł i w końcu pasek skóry wycisnąć z popiołem i natłuścić łojem dzika, żeby był miękki. Uciążliwość tej technologii zniechęciła mnie od takiego zamysłu.

Kiedy jednak od czasu do czasu odwiedzałem cywilizację, aby uzupełnić zapas żywności, przekraczałem próg drzwi, nad którymi wisiała tablica z napisem „Jedność”. Jakże wzniosłe nazwy nadają ludzie tak prozaicznym sklepom, na których półkach bratają się butelki z piwem, z szamponem, koniak gruziński z serem topionym, z mąką przednią i w końcu24)z pastą do butów. Tu i ówdzie znajdowałem w towarzystwie tych użytecznych rzeczy również literaturę piękną pewnie dlatego czytamy na witrynach wiejskich samoobsług i sklepów uskrzydlające hasła rewolucji francuskiej – Wolność, Równość, Braterstwo.

Przeglądałem asortyment sklepowy, stojąc w kolejce razem z kobietami, które robiły zakupy według przyniesionych spisów i umieszczały w koszykach ogromne ilości tłuszczów, nabiału, mięsa wieprzowego, kiełbasy, rumu, piwa i tortów lub deserów z kremem czy bitą śmietaną. Miałem trochę czasu, aby przejrzeć wszystkie zakamarki sklepu i wszystkie półki oraz regały, mój wzrok utkwił w końcu na zwoju długich, czarnych, obłych rzemyczków zwisających swobodnie z zawiasu, niczym koński ogon.

Były to prawdziwe trzaskawki do biczysk, obłe i wytrawione na czarno rzemyki, w górnej części w jednakowych odstępach związane na kilka węzełków i wyposażone we frędzelki z jaskrawo kolorowych bawełnianych nici. Dolna część tych trzaskawek była miękka i spływała w dół, gubiąc się w próżni jako zabytek z owych zapomnianych czasów, gdy śmigały nad końskim grzbietami i wychudłymi krówkami pociągowymi. Skąd te rolnicze relikty, przyzwyczajone do sąsiedztwa nafty, beczek z kapustą i drewnianych chodaków powiązanych w pary? Dla dialektycznej jedności warunków małorolnej produkcji i dla nostalgii za bezpowrotnie utraconym dzieciństwem? W spisie towarów trzaskawki do biczysk nie posiadają już swojej numeracji ani miejsca, ani własnej twarzy wśród nowych produktów i planów konsumpcyjnych. Bowiem rolnicy zamiast trzaskać biczem, naciskają stopą na pedał gazu w swoich ciągnikach.

Pani kierowniczka podarowała mi dwie skórzane trzaskawki - najprawdopodobniej były to jedne z ostatnich w całych środkowych Czechach. Nie chciała zapłaty, bowiem nie znalazła tej kategorii ceny w spisie asortymentu sklepowego. Chyba dlatego, że towar ów stracił już sens swej egzystencji, lecz nie stracił przecież swojego wdzięku - w ten sposób uzyskałem to prawie najważniejsze narzędzie, tę poważną część całego agregatu, który jest naczyniem do rozniecania ognia przy pomocy tarcia drewien. Nie krępowałem się korzystać z tej oferty dlatego, że każda inna cięciwa, na przykład z powrozu konopnego, czy z jakiegokolwiek materiału sztucznego, ślizga się na krawędziach świdra i w końcu zrywa.

Zabierałem się z powrotem do dziczy z uczuciem bliskim czułości w stosunku do trzaskawki do bicza, który kiedyś był narzędziem ujarzmiania. Jeden z tych rzemyczków służyć miał jako cięciwa, drugi niosłem dla radości i dla wspomnienia, dla dotknięcia czegoś, co już zostało pozbawione sensu, a oprócz tego cieszyło moją duszę.25)

Została mi jeszcze do zdobycia kora brzozowa. Jej powierzchowne błony, odłupane i przechowywane w postaci skręconych zawijasów, palą się nawet przy największej wilgotności, w deszczu, mgle i wietrze. Udałem się ponownie do lasów, aby szukać brzozy. Było to wbrew mym przekonaniom, by ściągać tę delikatną skórkę z żyjących osobników, szukałem więc powalonych drzew i ten sposób odkryłem brzozową porębę. Drzewa widocznie zostały ścięte latem i nad całym miejscem unosił się zapach liści, które umierały wśród pełnego zielonego życia. Ów zapach właściwy był więdnącym kwiatom i wieńcom pogrzebowym spoczywającym po pogrzebie na cmentarzu. Z wycięć w leżących białych pniach i z pniaków spływał śliski sok drzewny, który krzepnął na ciętych powierzchniach. Ścinanie lasu o letniej porze przypominało mi natrętnie wiwisekcję - zabiegi operacyjne na żywych zwierzętach – i nie potrafiłem pojąć, dlaczego brzozowy gaj nie został ścięty w zimie, kiedy dusze drzew zanurzone są w głębokim śnie, są hibernowane przez chłód, mróz i ciemne styczniowe niebo, co jest zresztą sposobem znieczulania również w chirurgii ludzkiej. Pewnie drwale zmuszeni byli wykonać plan zdobywania brzozowego drewna, może tylko dlatego, że tak postanowił plan zdobywania produktu. A więc te dziewicze brzozy padły ścięte, liście zwiędły, wyschły, a nad słoneczną porębą wznosił się mdły zapach śmierci.

Może wycięli ten brzozowy gaj z uwagi na jakąś technologię, destylację i ekstrakcję składników tych białych pni, w których sok drzewny płynął pod wysokim ciśnieniem, może myśleli o pozyskiwaniu materii wspierającej wzrost czupryny. Nie byli świadomi tego, że najlepszym środkiem na to jest deszcz, najlepszą suszarką do włosów jest wiatr i że najważniejsza jest głowa jasna i czysta, z której cebulki włosów ssą życiodajny sok, lepszy od soku drzewnego.

Zdecydowanie bardziej do przyjęcia jest ścinanie drzew w zimie, niż podrzynanie żywych drzewnych organizmów napęczniałych sokami i żywicami i to w czasie, gdy niczego nie przeczuwające listowie rozmawia z podmuchami wiatru. A ten pilnie przeczesuje całe naręcza liści, głaszcze je i za ową czułość zbiera i unosi bąbelki tlenu. To letnie ścinanie drzew można porównać do mordowania niewiniątek, jednak w końcu, patrząc na obfite łzy drzew, spływające z zadanych im ran, wywnioskowałem, że te łzy zbierane są jako surowiec do wyrobu brzozowego szamponu. Zapomniałem wobec tego o czułości wiatru i o tlenie, który był ubocznym produktem czułości. Bowiem szampon ów służy do mycia kobiecych włosów. Toteż zaakceptowałem w jakiś sposób tę wiwisekcję młodych brzóz, ponieważ ich zanik posłużył sprawie tak wspaniałej.26)27) Nazbierałem mnóstwo kory brzozowej i niosłem ten materiał palny do swojego obozu. Kora była szorstka w dotyku, ale jednocześnie była delikatną skórą drzewa. Moje palce były pokryte białym pyłem, który nadaje brzozom poetycznego wyglądu. A potem urżnąłem gładką leszczynową rózgę, na jej końcach, w nacięciach, luźno przymocowałem rzemyczek, a więc wszystko było przygotowane do rozniecania ognia.

Jeszcze sucha trawa. Tej było wiele na porębach w czasie babiego lata, była wysuszona i złocista, chociaż nie każdy jej gatunek stosowny jest do użycia w obrzędzie, który miał się zacząć.

Stanąłem na skraju lasu, ponieważ przyszło mi na myśl wspomnienie o indiańskich kobietach, które schodziły z gór na granice błoni.

Przede mną rozpościerała się w dal niezmierzona kraina. Nieskończone łany ściernisk, których uprawne trawy nie nadawały się do rozniecania ognia. Łany zaoranego pola bez polnych dróg, bez dróżek i ścieżek na łąkach, pastwiska ogrodzone drucianym płotem zasilanym prądem elektrycznym, kraina pozbawiona miedz i bezkresna, bez macierzanki, bez groszku pachnącego, bez goździków. Jesienna kraina posypana białym sztucznym nawozem, jak ośnieżona. Przebrnięcie przez tę krainę było możliwe tylko po wyznaczonych drogach, zwykle wyasfaltowanych i pozbawionych szpalerów drzew. Zamiast nich plenił się łopian, piołun, bylica pospolita, rumian i serdecznik. Po rowach wzdłuż szosy rozrosły się te zioła do rozmiarów skrzypu z geologicznej epoki karbonu. Dobrze im służyły tlenki ołowiu i siarki oraz sztuczne nawozy. Krainę tę można było przebyć tylko pojazdem z silnikiem spalinowym, była bowiem nie do pokonania dla ludzkich nóg. W tej krainie zastosowana została bezmyślna metoda agrotechniczna uprawy z sowieckich kołchozów. Nigdzie nie zobaczyłem ptaszka lub innej żywej istoty. Z rozoraniem miedz znikły z pól i łąk remizy – tereny celowo obsadzone przez starych gospodarzy drzewami, krzewami czy wysoko wyrastającymi roślinami zielnymi stanowiącymi schronienie dla zwierząt i ptaków, zwłaszcza w okresie zimowym.

Odwróciwszy się więc od wolnej krainy, skierowałem swoje kroki w kierunku lasów, strumieni i ścieżek, po których chodzi zwierzyna a w nocy światło księżyca. Między skałami zabarwionymi słońcem i zmrokami na kolor fioletowy i różowy rozprzestrzeniał się spadzisty step Skały Przypomnieńskiej. Tutaj, wiosną, w kwietniowym wietrze kiwają się kwiaty zawilca płowego. Kiedy ich włochate główki plonów rozpadną się i zostaną28) uniesione wiatrem, spadają między słomki stepowych traw. Tutaj czołga się pięciornik i gorzko pachnie piołun, tutaj też w sąsiedztwie krzewów dzikiej róży, dawno już przekwitłych rojników i skalnic palczastych, w sąsiedztwie zeschniętych łodyg smagliczki, znalazłem trawę z gatunku stepowych traw śródazjatyckich i podobną do tej, którą zbierały indiańskie kobiety ze szczepu Odżibuejów. Były to kępy piórowej trawy, czyli narduszka, czy też kręczynki (Stipa capillata L.), która była ponad wszelkie trawy jeśli chodzi o przydatność w obrzędzie ognia. Omijałem życicę, prosownicę, bluj, wyczyniec, tymotkę i prostnicę. Kupkówkę, perz i kostrzewę oraz wszystkie gatunki trawy miechowej, czyli mielca, prócz wiechliny gajowej, zostawiłem, aby schły dalej. Te trawy były zupełnie nieprzydatne, zwłaszcza dla mnie, bowiem ich źdźbła łamią się, żarząca hubka wypada i gaśnie. Tylko wiechlinę gajową, delikatną jak włosy wypłowiałe na słońcu, zbierałem dla jej koloru i zapachu. I całkowicie zaniedbałem stokłosę i pokos, czyli czad.


Nareszcie, po długich dniach wędrówki, miałem przygotowane narzędzia, które udostępniła mi dzicz. Świder i deseczkę z lipy, suche źdźbła trawy, brzozową korę, hubkę z żagwi ogniowej, jak również otoczak z rzeki. I prężny łuk leszczynowy z ekskluzywną cięciwą.

Pajęczynowy opar nad zaciszem przy rzecznym brodzie zaczął się podnosić, gęstniał i powoli zbliżał się ku żwirowisku Angerbachowskiego Strumienia i ku mojemu obozowi. Tak zdarza się w jasnych, ciepłych dniach przed zachodem słońca, które jeszcze lśniło na wierzchołkach górskich, podczas gdy dolina tonęła już w cieniu. W tej chwili rozpalałem mój ogień.

Stos drewna był przygotowany. Był otwarty jedną swoją stroną w kierunku prądu wietrzyka idącego od rzeki. We wnętrzu stosu ułożone były zwoje brzozowej kory, nad nimi drzazgi z sosnowej szczapy i coraz wyżej grubsze świerkowe szczapy, a polanka z jesionu kryły tę budowę stosu przeznaczonego do zapalenia, na płomienie i ogień.

Pod lipową deseczkę podłożyłem korę brzozową i w rozcięcie w deseczce wstawiłem dolny szpic świdra, podczas gdy na górny szpic lekko naciskałem tulejką trzymaną w lewej ręce. Świder obwinąłem cięciwą, a ona zaczęła swe działanie, jak tylko zacząłem ruszać łukiem. Świder obracał się coraz szybciej i wnet poczułem miodowy zapach. To deseczka lipowa przypomniała sobie czas swego kwitnięcia i brzęczenie pszczół. Poruszałem łukiem coraz szybciej i szybciej i lipowy dym gęstniał. Świder ślizgał się w jamce tulejki i w rozcięciu deseczki. Łuk i świder odłożyłem na bok29)i schyliłem się po kupkę czarnych trocinek. Kiedy lekkim dmuchnięciem owiałem czarny stożek trocin i powoli poruszałem nad nim dłonią, w czerni węgielków ukazała się czerwona plamka. Przyłożyłem do niej hubkę, ta przejęła ogień i tliła się tajemniczym, korzennym zapachem. Rozdmuchałem słabiutki żar plamki i włożyłem hubkę do wąskich liści narduszka, do jego jedwabnych pędów tak, że powstało gniazdo i wszystko włożyłem w wiklinę łąkową. Prędko zataczałem kręgi z tym trawiastym gniazdem, dym kreślił w nadchodzącym wieczorze niebieski okrąg, nagle zaczęło pryskać iskrami i w okamgnieniu trawa zapłonęła, opisując płomienisty okrąg. Płonącą trawę piórową przyłożyłem do kory brzozowej wewnątrz stosu. Paląca się brzozowa kora czerpała z podmuchów powietrza przychodzącego znad rzeki.

Myślałem, że będę skakał z radości wokół ognia, który roznieciłem dzięki swojej pracy. Ale stałem, wydychałem zmęczenie. Zobaczyłem, jak w ciągu zaledwie chwilki zapłonął stos. I przymrużałem oczy, kraina znikała, modry cień nad rzeką rozprzestrzenił się, a ja słuchałem ognia, wdychałem jego zapach i ciepło.


Pod warownym zamkiem Angersbachem, u podnóża jego stromego zbocza i na skraju niw, stoi szereg chat, które pamiętają złotą gorączkę w Czechach. Nie chodzi tu o płukanie złota w rzekach Sazawie, Uhlawie i Otawie, czy w zaciszach Prądów Świętojańskich na rzece Wełtawie. Te zręby pamiętają przedwojenną złotą erę osadnictwa trampowego. Chaty nie miały płotów ani ogrodzeń i podobnie jak mój namiot stały na brzegach rzek, na granicach lasów i przyrzecznych łąk. Kiedy wyjawiłem moim przyjaciołom zamysł przeżycia samotnego urlopu w lasach i w dziczy, uznali mnie za samotnika, odludka, dziwaka i indywidualistę stroniącego od społeczności. Broniłem się, pytając, kto jest tym samotnikiem, czy ten, kto ogradza się płotem i drutem kolczastym w swoim domu, w chacie czy ogrodzie i zupełnie otwarcie wyjawia swoją chęć izolacji od świata, czy ja - ten, który rozbił swój namiot, zrobił schowek na drewno i swoją kuchnię z ogniskiem w wolnej krainie. Ta wolna, swobodna kraina przychodziła do mnie aż do łóżka, a kiedy odchodziłem ze swojego schronienia i znów do niego wracałem, nie przekraczałem żadnego progu i nie zamykałem furtki na dwa spusty. Każdy mógł podejść do mojego ogniska - rybak, robotnik leśny, dzieci i wioślarze spływający prądem rzeki lub geolodzy i geometrzy rysujący czarodziejskie znaki na nacięciach drzew podobnie, jak to czynili w zamierzchłych czasach poszukiwacze złota przy oznakowywaniu terenów ze złożami metalu. Kraina30)miała swój początek u podnóży mojego łóżka, przy wejściu do mojego namiotu, odchodziła i powracała do mnie.

Jeśli ktoś był zmęczony i marzył o pozostaniu w ciepłym miejscu oraz o odrobinie gorącej herbaty był mile widziany, zawsze otrzymał kubek herbaty z lebiodki, miejsce przy ognisku i kilka słów. Przez całe noce nikt nie pilnował wejścia do namiotu, drzwi obozu pozostawały otwarte na oścież na dzień i noc. Odchodziłem na długi czas, na całe dni, w góry, doliny i wędrowałem wzdłuż rzeki Mży, a wszystko pozostawiałem na swoich, wyznaczonych przez obozowe życie, miejscach. Siekiery, kociołek, patelnię i kęs słoniny powieszony w dziupli drzewa, jak też butelki z piwem w pokrzywach. Siekiery, te najcenniejsze narzędzia dla żyjącego w dziczy, znajdowałem po przyjściu do obozu zawsze na swoim miejscu, zapasy drewna, fasoli i herbaty zostawały nietknięte, śpiwór zwinięty w namiocie.

Chyba była to zasługa ognia, który od niepamiętnych czasów jest bratem przyjaźni i wszystkich ludzi. Ktoś, kto chciał coś wziąć z mojego skromnego majątku, kiedy poczuł zapach ognia, tylko stawał nieopodal, a potem odchodził. Tylko raz znalazłem pustą butelkę pozostawioną w obozowisku. W jej szyjce tkwiła gałązka osiki z przekłutym kawałkiem papieru. Węgielkiem z ogniska napisano: „Byłem spragniony, więc wypiłem jedno piwo. Dziękuję.”

Cóż piękniejszego w czasie jesieni od obserwowania spadających żółtych liści na tle modrego dnia i siedzenia przed namiotem w czasie zmroku, dokładania grabowych polan do ognia i słuchania nurtu rzeki, gdy za plecami dzicz i dalekie lasy, które przygotowywały się na przemianę w złoto snu i w zieleń przyszłych wiosen? Podczas gdy Ziemia odwracała swoje oblicze od Słońca, miejsce, gdzie płonął mój ogień, było zwrócone w górę w głębokość i ciemność Wszechświata.31)32)== W edycji Biblioteczki Walden ukazało się: ==

Tom 1 Ernest Thompson Seton: ZWITEK KORY BRZOZOWEJ WOODCRAFTU. Podstawowy podręcznik woodcraftu
Tom 2 Milan Klimanek: POLSKA BIBLIOGRAFIA KSIĄŻKOWA DZIEŁ ERNESTA THOMPSONA SETONA. Spis książek E. T. Setona, wydanych w Polsce w latach 1907-1992
Tom 3 Ladislav Rusek: LEŚNE JUNACTWO. Garść rozważań o ruchu woodcrafterskim
Tom 4 Ernest Thompson Seton: POSELSTWO INDIANINA. Biblia czerwonoskórego człowieka
Tom 5 Ladislav Rusek: ZIELONY DZIENNIK. Notatki adepta leśnej mądrości
Tom 6 Zespół autorów: KNIHA O WOODCRAFTU. Powstanie, znaczenie i perspektywy woodcraftu (wydanie w języku czeskim)
Tom 7 WIGWAM. Almanach woodcrafterów i harcerzy leśnych
Tom 8 Charles A. Eastman-Ohiyesa: ABECADŁO ZWIADOWCY INDIAŃSKIEGO. Przygotowanie indiańskiego chłopca na przyszłe życie wojownika i zwiadowcy
Tom 9 LEŚNY ALMANACH. Lektura dla braci puszczańskiej
Tom 10 Ladislav Rusek: TAK DALEKO, DALEKO JEST WALDEN. Esej o dzienniku H. D. Thoreau, amerykańskiego poety i eseisty pt. Walden, czyli Życie w lasach
Tom 11 Ernest Thompson Seton: ROLF W LASACH. Znana na całym świecie powieść o przygodach trapera Rolfa w dziczy amerykańskich lasów
Tom 12 Ernest Thompson Seton: ARKTYCZNE PRERIE. Jedyna książka podróżnicza Setona o jego półrocznej żegludze canoe po rzekach i jeziorach Północnej Kanady
Tom 13 Jaromir Wolf: OGIEN TARCIEM DREW. Rozdział z książki „Malowanie jesieni” miłośnika gór i przyrody

W przygotowaniu:

Tom 14 ZWITEK KORY BRZOZOWEJ WOODCRAFTU - Nowe wydanie według The Birch Bark Roll of Woodcraft E.T.Setona33)34)Nie każdemu jest dane tworzyć wspaniałe dzieła, które inni podziwiają. Każdy jednak może takich dzieł szukać i znajdować w nich spokój i harmonię dla pociechy swojej duszy. Jedynym w swoim rodzaju artystą, nie do pokonania, jest przyroda. Przyroda, która potrafi wytworzyć tysiące form, kolorów, zapachów…

Udajmy się więc wspólnie z Jaromirem Wolfem w podróż po jesiennych lasach. Ów czeski Robinson swoim bogatym językiem przybliży nam własne przeżycia, czar jesiennej przyrody, samotnych wędrówek i leśnej mądrości.